Jak co roku w lecie włączył mi się 'szwędacz', którego wynikiem było 5200 przejechanych kilometrów, obżarstwo, którego efekty trzeba teraz poskramiać przy pomocy zakupionych wcześniej ksiąg o zdrowej żywności oraz dziura w portfelu, którą może da się załatać dzięki pozycji o jedzeniu z łąk i pól, zakupionej również na Targach Książki Kulinarnej w Warszawie. :)
Póki co, można powspominać i podzielić się dość skąpymi tym razem doświadczeniami kulinarnymi. Cóż, przy 38 stopniach najsmaczniejsza jest woda, a po całym dniu wędrówki nie zawsze uda się znaleźć coś lokalnego - niestety Węgrzy i Rumuni też uwielbiają kuchnie świata :) Ale nie ma co narzekać - trochę pojadłam :)
Nasza wędrówka rozpoczęła się i zakończyła w Czechach - potem to już tylko niemieckie autostrady i pędem do domu :)
(Czechy) Benesow - Konopiszte
To miał być tylko przystanek w drodze na Węgry, a okazał się być całkiem ciekawym miejscem. Oprócz starego składu czechosłowackiej poczty i ostrzeżeń o psach w schronisku/pensjonacie, w którym nie było płotu (na szczęście, jak się później okazało - psów też nie było :) był sobie tam również zamek, którego najbardziej znanym mieszkańcem był niejaki Franciszek Ferdynand - następca tronu Austro-Węgier, zamordowany w Sarajewie w 1914. W zamku trzymano niedźwiedzia (chociaż to chyba nie ten sam, którego widzieliśmy :) a już w roku 1900 działała w nim winda. Poza tym zapamiętałam mnóstwo myszy biegających po łące, zamkowym parku i pobliskim lasku, piwo Ferdynand, meruňkové knedlíky i schronisko rodem z wczesnych lat 70 - Czechy są naprawdę fantastyczne!
(Węgry) Budapeszt
Moje wspomnienia z Budapesztu - mandat! parkingowy jest szybszy od Supermana- uważajcie!!! Upał wyczyścił mi głowę - nie zarejestrowałam nazw zwiedzanych zabytków. Wieczór i noc - cudowne!!! Przepięknie podświetlone budowle, statki na rzecze, piwo z Węgrami nad rzeką, No ale niestety nic nie zjadłam - najsmaczniejsza była woda mineralna, ewentualnie wieczorem szklaneczka piwa- koniecznie zimnego!
Eger
Nareszcie w krainie wina! Czekałam na to całą drogę. Ciekawa byłam czy wino z beczki w winnicy nalane do plastikowej butli nie zamieni się po drodze do domu w temperaturze 36 stopni w wyśmienity ocet ... wytrwało i uświetniło wieczór czarownic przy fotach z wakacji :) Wszystkim polecam wizytę w krainie Egri Bikaver, bo jest tam po prostu cudnie! Są tam tłumy rodaków i dlatego fantastycznej rozrywki podczas czekania na posiłek dostarcza studiowanie przetłumaczonej w Google Tłumacz karty dań. Miasto pełne niespodzianek - znajduje się tu między innymi najbardziej wysunięty na północ minaret (oczywiście stary, nie chodzi o współcześnie budowane)
...no i w końcu wieczór był nieco bardziej znośny - i udało mi się coś zjeść! Menu w języku podobno polskim podpowiedziało mi gulasz :)
nazywał się dziwnie (szczególnie w języku polskim), ale był smaczny :)
Tokaj
Kolejna cudowna kraina dla miłośników win - tym razem naturalnie słodkich, likierowych.
Można pohasać po winnicach, piwnicach... Spróbować wina w zdecydowanie bardziej przyjaznej temperaturze niż panująca na zewnątrz :)
...ale i dowiedzieć się mnóstwa ciekawych rzeczy o znanym na całym świecie winie
TOKAJI.
Przy okazji degustacji w słynnej piwnicy Rakoczego, dowiedziałam się trochę o tym jak powstaje słynny Tokaji Aszú.
Wino wytwarza się z kilku szczepów winogron, z których najpopularniejszym i najbardziej znanym jest furmint. Przy odpowiednich warunkach pogodowych winogrona te zarażają się szlachetną pleśnią, która powoduje, że odwadniają się (nazwa aszú oznacza właśnie - uwiędłe) i zwiększa się w nich zawartość cukru (dlatego zbiera się je po pierwszych przymrozkach) i olejków eterycznych.
Winogrona te umieszczone w wielkich beczkach pod własnym ciężarem uwalniają drogocenny sok, który po poddaniu lekkiej fermentacji tworzy tzw.
ESZENCIA. Tę właśnie esencję dodaje się do moszczu z pozostałych winogron odmierzając jej ilość specjalnymi wiaderkami zwanymi
PUTTONYOS. To ilość dodanych puttonyos decyduje o słodkości wina, intensywności jego barwy i cenie!
Tokaji Aszú może zawierać od 3 do 6 puttonyos a sama esencja po przefermentowaniu może również zostać zabutelkowana i podobno potrafi przetrwać, zachowując oczywiście swoje właściwości, ponad 200 lat!
Po pilnym sporządzeniu notatek z lekcji o winie i zapełnieniu bagażnika Tokajami różnej maści (na eszencię nie było mnie niestety stać :) ruszyliśmy na podbój Rumunii.
Oradea (Rumunia)
Mimo, że Oradea przywitała nas remontem kapitalnym, wyjechaliśmy oczarowani! Około 200-tysięczne miasto z przepiękną secesyjną architekturą i tętniącą nocnym życiem promenadą na starówce.
Od budynków nie można było odciągnąć wzroku, chociaż część błaga jeszcze o remont. Przepiękna mieszanka Art Nuvou i baroku zachwyca i uwierzcie mi, nie trzeba posiadać jakiejś ogromnej na ten temat wiedzy - miasto jest po prostu urzekające!
Jednym z pięknych miejsc, które niemal ominęliśmy, bo zasłonięte było przez rusztowania, był hotel Vulturul Negru (Czarny Orzeł) z zabytkowym pasażem oraz witrażowym 'portretem' czarnego orła, któremu zawdzięcza swoja nazwę.
Jedziemy dalej przez
Huedin miasteczko pełne niedokończonych cygańskich pałaców ...
do średniowiecznej
Sighisoary - przepiękne miasteczko jak z bajki, pełne wciąż zamieszkanych kolorowych domków, wąskich uliczek ...
... oraz wielu niespodzianek w postaci przyjaznych mieszkańców, zaskakujących detali, ślicznych, przytulnych hotelików, drewnianej 'klatki schodowej' z 1642 roku i wszechobecnych drzew chlebowych.
No i nareszcie udało mi się spróbować dania typowo rumuńskiego
Ciorba de burta - (przepis) to rumuńskie flaczki - przepyszne i delikatne, ale nieco odmienne niż nasze. Rumuńskie ciorby to zupy o charakterystycznym kwaśnym smaku, uzyskanym poprzez dodanie cytryny, octu lub tradycyjnego zakwasu. Kwaśne flaczki?? O tak! gorąco polecam! Zabielone śmietaną są po prostu boskie. Wciąż jeszcze chodzą mi po głowie, więc chyba będę musiała spróbować je przyrządzić - jak się uda to z pewnością podzielę się przepisem :)
Rumunia to kraj kukurydzy
no i mamałygi (której nie udało mi się spróbować :) ale i niezliczonych zamków, znanych i mniej znanych. Jednym z najsłynniejszych jest zamek Drakuli w Branie ...
..., który jest naprawdę ładny, a do tego pięknie położony, ale niestety jest jedną a największych atrakcji turystycznych Rumunii, a przez to opanowany przez tłumy ludzi. Mi to trochę przeszkadza - no po prostu nie lubię ludzi w ilościach hurtowych i to skumulowanych na małych obszarach :) Dlatego dużo fajniejsze wrażenie robiły na mnie krajobrazy Transylwanii i samotne zamki po drodze...
...sielskie i sentymentalne obrazki z małych wsi - wozy drabiniaste wśród samochodów, starsze panie na ławeczkach przed domami i małe stragany z leśnymi owocami, rokitnikiem, a także zbiorami z przydomowych ogródków - pomidorami, papryką, ogórkami, gruszkami...fajne to takie, ze ojejku, az mi się gęba śmieje na samo wspomnienie....
Dalej
Braszów, gdzie dopiero nocą można odetchnąć chłodniejszym powietrzem i pograć w piłkę ...
...albo coś przekąsić (placek z mięsem i kolejna ciorba - tym razem mięsno-warzywna) ...
A potem długo wyczekiwana
Transfăgărășan - Trasa Transfogarska,
Wybudowana za czasów Ceausescu trasa prowadzi przez najwyższe pasmo rumuńskich Karpat - Góry Fogarskie, pomiędzy ich najwyższymi szczytami z miejscowości Pitesti do miejscowości Sybin. Najwyższy jej punkt znajduje się na wysokości 2034m npm. Jest tam chłodno i przyjemnie a wrażenia jakie robi nie odda żadne zdjęcie (tym bardziej nie moje :), bo nie czuć na nim wiatru i nie można spojrzeć w dół!
Oprócz niezapomnianych widoków, są tam i dodatkowe atrakcje w postaci ogromnej zapory na rzece Ardżesz i utworzonego przez nią jeziora Vidraru, pikników wśród strumyczków i pasących się owieczek, kolejki linowej i zamku Poienari należącego do Włada Palownika, czy, jak kto woli -Draculi! :)
No i oczywiście coś dla podróżnika - żarłoka, czyli dla mnie:
Niestety do dziś nie wiem co znajdowało się w tej butelce :( Nie zapytałam i nie mam pomysłu. Może ktoś z Was wie?
Trasa Transfogarska prowadzi do
Sybina - miasta w Siedmiogrodzie, które przywitało nas muzyką ....
bo trafiliśmy akurat na jakiś jubileusz ludowego pieśniarza oraz chlebem i solą ...
bo do późna w nocy ulice pachniały świeżymi wypiekami z niezliczonych piekarni.
Kolejne rumuńskie miasto oczarowało nas wspaniale zachowanymi zabytkami, cudowną, pełną zaułków starówką...
... ogromną cerkwią...
... a mnie oczywiście targowiskiem, na którym nie mogłam doliczyć się rodzajów papryki, otaczały mnie góry rokitnika i aronii, bakłażany wprawiły w zachwyt absolutny i wszędzie pachniało świeżymi ziołami, których pęki stały powiązane w workach...
No i jeszcze ta cudowna kobieta z tymi cudownymi, krzywymi drewnianymi miskami, deskami, łyżkami ...
...dałam się naciągnąć na wszystko i wciąż jeszcze żałuję, że nie wzięłam więcej!
Po drodze do Timisoary trzeba koniecznie zobaczyć zamek (kolejny! :) w
Hunedoarze - koniecznie! Jest niesamowity!
W ostatnim na trasie rumuńskim mieście, podobnie jak w pierwszym - remont kapitalny!
Timisoara wydała mi się jakaś monumentalna, lekko przytłaczająca i nieznośnie upalna nawet po północy. Na szczęście było to raczej pierwsze wrażenie zmęczonego podróżnika u kresu podróży, spotęgowane tylko tequilą sunrise, która w niczym tejże nie przypominała. Po dłuższej chwili udało mi się oswoić z tym miastem i nawet zaczęła mi się podobać ogromniastość placów i jakaś przesadna wielkość secesyjnych kamienic.
Na koniec wizyty w Rumunii zdążyłam jeszcze zjeść tłustego nadziewanego bryndzą pieroga ...
i zapalić świeczki za ukochane duszyczki ...
i niestety trzeba było pożegnać się z Rumunią!
Wszystkim gorąco polecam ten nieznany nam tak naprawdę kraj, w którym na razie nie ma zbyt wielu zagranicznych turystów, ceny są bardzo zachęcające, ludzie bardzo mili, a do zobaczenia tyle wspaniałości, że do dziś czuję niedosyt!
(Węgry) Balatonfured
Balatonu trochę się obawiałam z uwagi na wspomnianą już niechęć do nadmiernie zaludnionych niewielkich terenów, ale po męczącej podróży kąpiel w cieplutkiej jak w wannie wodzie pozwoliła mi na chwilę zapomnieć, że nie jestem w niej sama :) Mój uśmiech na twarzy podtrzymały dodatkowo ogródki, nie piwne, tylko winne - straganiki wzdłuż reprezentujące różne piwnice win z ławeczkami do degustacji i pięknym widokiem na gigantyczne jezioro.
Veszprem - poczuć się można trochę jak we Włoszech - małe miasteczko, wąskie uliczki pełne zakamarków, małe przytulne knajpki, winiarnie - dobre jedzenie, przednie wino i przemili ludzie.
Niestety to już kres podróży i trzeba było wracać. Na pocieszenie ładne czeskie miasteczko
Litomerice nad Łabą
No cóż... w głowie pozostaną mi pola ukochanych słoneczników ...
których obecność na ścianach na pewno rozjaśni szczególnie listopadowe szarówki, a parę intrygujących kulinarnych doznań dostarczy mi, mam nadzieję, inspiracji w kuchni.
Żegnajcie Węgry, żegnaj Rumunio -
było cudownie!