piątek, 19 września 2014

NIGDY NIE PODRÓŻUJ NA GŁODNIAKA / NEVER TRAVEL HUNGRY

Od mojej ostatniej podróży minęło już tyle czasu, że skończyły mi się już prawie wszystkie przywiezione zapasy, a uwierzcie mi, nie było ich mało :) Ostała się jedynie torebka herbaty o przedziwnym zapachu i jeszcze dziwniejszym smaku, której nikt nie chce pić :) (chyba, że chodzi o zakład :)

Nie będę specjalnie oryginalna jeśli powiem, ze uwielbiam podróże, a najbardziej w podróży ekscytuje mnie jedzenie! Wiadomo, ze im dalej od domu tym bardziej zaskakujących można dokonać odkryć, ale czasem nawet kręcąc się po własnym województwie, można znaleźć niezłe rarytasy, jak choćby warmiński miód wrzosowy, czy sery kozie z czarnuszką. 

Ja wybrałam się na włóczęgę na południe Europy i chętnie podzielę się z Wami kulinarnymi wspomnieniami, kilkoma sprawdzonymi już przepisami oraz relacjami z kilku kulinarnych eksperymentów. Gotowi? To ruszajmy!

BERLIN miał być tylko przystankiem na rozprostowanie kości, bo nie sposób zwiedzić go ot tak - przelotem. Jest wielki i rozwlekły, bez typowej starówki, ale kusi i intryguje. Trzeba tam koniecznie pojechać, a zwiedzać - tylko na rowerze!!! Jest ich tam mnóstwo i są chyba najlepszym środkiem transportu, żeby nie przeoczyć żadnych ciekawostek po drodze.


światła w Berlinie mnie urzekły - dawno tak dobrze się nie bawiłam czekając na zielone światło :)





no i oczywiście trzeba skosztować wursta :)


Za samodzielne robienie kiełbasek biorę się już dość długo. Mam już nawet książkę i wiem gdzie dostać produkty, tylko czasu brak. Mam nadzieję, że kiedyś się uda, a wtedy na pewno podzielę się doświadczeniami.

Wracając do podróży - ruszamy na PRAGĘ!!! 
Już pierwszy dzień w tym mieście pozwolił mi zrozumieć wszystkich tych, którzy na samo wspomnienie o Pradze dostawali jakichś przedziwnych spazmów z zachwytu :) Miasto jest rzeczywiście cudowne i znów jeden czy dwa dni pozwolą jedynie skosztować klimatu, pozostawiając uczucie niedosytu i tęsknotę. Jak to dobrze, że to całkiem blisko ...




Oczywiście, nie zapomniałam wcale o jedzeniu. Nie będę udawać jakiegoś eksperta - Czechy kojarzą mi się z piwem i knedliczkami. Pewnie można znaleźć je wszędzie, ale jest jedno magiczne miejsce, w którym czas chyba się zatrzymał:

 Miejski Dom Reprezentacyjny (Obecní dům)


przepiękny i ogromny secesyjny budynek, w którym znajduje się, między innymi:

Pilzneńska Restauracja Ludowa (Plzeňská lidová restaurace)


   a w niej oprócz wspaniałego wystroju - specjały kuchni czeskiej ...



i świetne czeskie piwo!


a po obiedzie czas na deser:



TRDELNIK - pochodzący ze słowackiego miasta Skalica słodki specjał,  przypominający nieco sękacz.



Tyle tylko, że ciasto nawija się na patyk i piecze na ogniu, a następnie posypuje cukrem, cynamonem czy migdałowym proszkiem.


... a produkcję można podziwiać na żywo wśród cudownego cukrowo-migdałowego aromatu ...


Czechy są szalenie, jak to się mówi 'klimatyczne'. Przejeżdżając przez wsie i małe miasteczka ma się wrażenie, że ludzie żyją tam jakoś wolniej, tak jakby szaleństwo współczesnego zagonionego świata omijało ich szerokim łukiem. Miasteczka są cudownie senne, stare miasta wyglądają na nietknięte zębem czasu. W lokalach raczej nie spotyka się turystów (chyba, że ja instynktownie wybierałam takie lokale :), nie brakuje za to 'lokalsów' dobrze znanych barmanowi i kelnerom. Siedzą, czytają gazety, coś zjedzą, zapalą ... Tak, Czesi wydają się nieczuli na antynikotynowe wołania całej Europy. Palą w restauracjach, barach, kawiarniach ... i chociaż nie cierpię jak ktoś mi dmucha dymem w kotleta, to jakoś tam mi to nie przeszkadzało ... bo Czechy takie właśnie są - jak w czeskim filmie ... i za to je pokochałam!

Czeskie Budziejowice


 knedliczki w piecu ...


... a na deser pyszne lody po czesku :)


Następnym punktem na mapie mojej podróży była SŁOWENIA
Mniej popularna wśród turystów od swoich sąsiadów Chorwatów czy Włochów, a przez to jeszcze nierozdeptana przez turystów, pełna cudownych miejsc i cichych zakamarków.
Po drodze z Czech pierwszym przystankiem był ...

BLED

Przepięknie położona mała miejscowość nad jeziorem. Na skarpie stoi zamek, a na małej wysepce na jeziorze - mały kościółek z dzwonem, który podobno, jeśli trzykrotnie się w niego zabije ... spełnia życzenia ... ale się naszarpałam! :)
 

Przy mglistej pogodzie wszystko wydawało się bardzo tajemnicze...


...oprócz specjalności regionu, przypominającej bardzo nasze napoleonki a zwanej tu 

kremna rezina


Po takiej kalorycznej bombie, której wielkość przyprawiłaby o zawroty głowy nawet największego łasucha, należało ruszyć dalej w poszukiwaniu miejsca na jakiś dłuższy spacer. Okazało się jednak, że moje pierwsze dni w Słowenii będą słodsze niż przypuszczałam. A wszystko dlatego, że po drodze do Ljubljany znajduje się   

RADOL'CA

w której powitała nas cudowna nieobecność  dzikich tłumów ...


... i takie słodkie widoki w oknach ...


W tej małej miejscowości znajduje się też muzeum pszczelarstwa oraz muzeum pierników, które musiałam odwiedzić.



W środku panie poubierane w fatałaszki w starym stylu opowiadają o piernikach i pokazują jak je zrobić.


... i do pieca...


Pierniczki, podobnie jak nasze toruńskie, po upieczeniu są miękkie a następnie twardnieją. Mają przeróżne wzory kształty i są przepięknie zdobione kolorowym lukrem oraz wycinankami. Nie zawierają ani jajek ani tłuszczu, więc mogą wytrwać lata całe, jako prześliczna ozdoba.


Tradycyjnie wręcza się je jako prezenty na różne okazje: dzieci dostają pod choinkę Mikołaja, a te niegrzeczne diabła. Dzieci dostają również pierniki w kształcie becika z dziecięca buzią. Weselnicy oraz goście na innych rodzinnych imprezach również otrzymują małe pierniczki w prezencie.



Dawno temu, kiedy posiadanie lusterka było nie lada luksusem, pokaźnych rozmiarów piernikowe serce z lusterkiem stanowiło wspaniały prezent zaręczynowy dla ukochanej dziewczyny...


a przeróżne sentencje i życzenia wypisane na takim serduszku można dopasować do dowolnej okazji. 
Moja Mama dostała takie - ot tak, bez okazji :)


Po uczcie piernikowej przyszedł czas na stolicę Słowenii Ljubljanę.
Przywitała nas deszczem, ale i kilkoma miłymi niespodziankami, jak figi na śniadanie, i estragonowe bułeczki. Po kilku dniach miałam wrażenie, że estragon to ulubiona przyprawa Słoweńców.


Zaraz po śniadaniu - RIBARNICA - czyli tutejszy targ rybny pełen morskich cudowności.


...a moja mina po wyjściu wyglądała mniej więcej tak:


Na osłodę kupiłam sobie miód kasztanowy. Miód to jedna z lokalnych specjalności. Ze Słowenii wywodzi się specjalna kranjska odmiana pszczoły, która ze względu na swoje szare ubarwienie zwana jest kranjską sivką. 


Słoweńskie wybrzeże jest raczej niewielkie, ale urokliwe. Miejscowości takie jak Izola czy Piran pełne są maleńkich, ciasnych uliczek i do złudzenia przypominają Włochy. Nawet nazwy ulic są tam napisane po słoweńsku i po włosku.


Do Włoch jest stąd tak blisko, ze nie mogliśmy odmówić sobie przejażdżki na włoską pizzę do miejscowości Muggia w cieniu Triestu. We Włoszech znaleźliśmy jak najbardziej lokalną pizzerię, w której sporych rozmiarów pani kelnerka snuła się wolno z wielkim uśmiechem na ustach. U nas pewnie szybko zamknąłby ten lokal Sanepid, ze względu na stałą obecność wścibskiego kocura odwiedzającego różne stoliki, zaglądającego w talerze i domagającego się co lepszych kawałków, lub w najlepszym wypadku śpiącego na dowolnie wybranym krześle. Ja też nie miałam specjalnie wyjścia - zjedliśmy razem pizzę z owocami morza :) Summa summarum okazał się bardzo pomocny, bo pizza była ogromna i syta.


Po wizycie we Włoszech, trzeba było spróbować jeszcze jednego specjału w Słowenii:
BUREK - to taki placek z wielu warstw cienkiego ciasta przekładanego mielonym mięsem, serem lub szpinakiem. Dzieli się go na 4 części. Średnio mi smakował, muszę przyznać, ale może tylko tak trafiłam.

 

Czas opuścić już Słowenię - CHORWACJA czeka.
Pierwszym przystankiem był TROGIR, w którym to okazało się, że fig nie trzeba kupować, bo rosną wszędzie! 


zaraz obok granatów, opuncji i oliwek:


Plaża w Trogirze jest kamienista ale piękny widok na miasto i lądujące w Splicie samoloty wynagrodzi każdej królewnie leżenie na wielu ziarnkach dużo twardszych od grochu :) A jeśli dodamy do tego nowego futrzanego przyjaciela w drodze na plażę oraz butelkę 'Pipi Hajduk' czyli lokalnej lemoniady, to żyć, nie umierać!


Chorwackie restauracje przeraziły mnie trochę swoimi cenami, ale przecież nie mogłam odmówić sobie skosztowania chorwackich specjałów. Na szczęście uwielbiam gotować i dlatego na pierwszą kolację były ćevapčići (> przepis tutaj) czyli ruloniki z różnych rodzajów mielonego mięsa nadziewane na patyk i grilowane lub smażone. Ja dodałam jeszcze nazbieranego w okolicy tymianku. W towarzystwie chorwackiego wina były wyśmienite!



SPLIT
Jestem nieco dziwną wczasowiczką - leżenie na plaży okropnie mnie nudzi, nie lubię się opalać, nie znoszę wręcz wycieczek z przewodnikiem i wielu popularnych atrakcji turystycznych. Okazuje się jednak, że atrakcje często znajdują mnie same :) 
No na przykład, któregoś pięknego dnia, tuż obok mnie z wody wyłonił się Posejdon ... no przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Wysoki, czerstwy, ogorzały mężczyzna o siwych włosach w masce do nurkowania z harpunem w kształcie trójzębu stał obok mnie i zauważywszy moją zdumioną minę wręczył mi coś, co przez chwilę wydawało mi się być reklamówką z jakimiś zdobyczami a już za chwilę okazało się być ośmiornicą upolowaną przez rzeczonego Posejdona. Wręczył mi ją i kazał zrobić zdjęcie, co niezwłocznie uczyniłam, bo przecież nie odmawia się bogowi mórz i oceanów :)


Niestety Posejdon zabrał ośmiornicę, a mnie naszła nieodparta ochota na owoce morza. A jako, że ceny w restauracjach, jak już wspomniałam, raczej dla Marsjan niż Ziemian takie kosmiczne, musiałam sobie poradzić inaczej. Na szczęście dla mnie w Splicie, w pięknym miejscu znajduje się duża ribarnica, w której to przemiły Chorwat zachwalał mi morskie stwory ze swojego straganu i pozwolił wybrać coś na kolację. Zdecydowałam się na vongole.


... były przecudne!


... i chociaż rzymscy wartownicy w Pałacu Dioklecjana nie wierzyli, że będę potrafiła je przygotować ...


... wyszło naprawdę smacznie!


 i zebrane w parku figi na deser


Kiedy już mi się znudziło gotowanie (tylko na małą chwilkę oczywiście :) wybraliśmy się na przejażdżkę do Dubrownika. Po drodze trzeba przejechać przez Bośnię i Hercegowinę, a dokładnie jej kilkunastokilometrowy pas wybrzeża. W jedynym mieście na tym wybrzeżu - Noem - praktycznie nie ma turystów, bo wszyscy spieszą się do Dubrownika. Są tam ze 2 restauracje i kilka fast foodów i nareszcie okazało się, ze mogę pozwolić sobie na owoce morza i nie muszę ich sama przyrządzać :)


Miasteczko całkiem ładne, choć widać jeszcze smutne pozostałości niedawnej zawieruchy.




Niestety, czas na wakacjach płynie jakoś szybciej i okazało się, że trzeba wracać :(
Na osłodę, opuszczając słoneczne chorwackie wybrzeże i raz jeszcze przejeżdżając przez malowniczą Słowenię, wciągnęłam w przydrożnej 'cukrarni' Štruklji - i choć ciacho wyglądało na jakąś uwspółcześnioną wersję tradycyjnego słoweńskiego wypieku, to jednak było pyszne.


Powrót do domu z wakacji jest już trochę smętny i zdecydowanie bardziej męczący niż wyprawa na wakacje. Na szczęście dzięki pokrętnym tłumaczeniom Krzyśka z GPS, który nie zawsze dokładnie rozumiał nasze intencje mieliśmy okazję zobaczyć na przykład 
Drezno :)



Po drodze zahaczyliśmy o Brno i po latach ponownie skorzystałam z gościnności couchsurferów - tym razem młodego Syryjczyka, który przywitał nas ogromną kolacją, sziszą i opowieściami. Było mięso, była rybka, ale mi najbardziej przypadła do gustu tabbouleh (tabule) warzywna sałatka z kaszą, pachnąca pietruszką i miętą.


Niestety z każdej podróży trzeba w końcu wrócić do domu. Ale na szczęście jest zapas wina, oliwa, figi zebrane na drogę, trochę zdjęć i mnóstwo przepisów do wypróbowania - będzie co robić w zimne jesienne wieczory. Oczywiście wszystkimi wypróbowanymi recepturami będę się niezwłocznie dzielić. No to żegnajcie wakacje i do kuchni marsz!!! :)